No, może nie zawsze, ale w Kalabrii się zdarza, zwłaszcza jeśli pytanie o drogę jest niedostatecznie precyzyjne. Podobnie jak czas, odległość w Kalabrii jest pojęciem względnym. Również system oznakowania niektórych dróg wciąż pozostaje dla mnie niezgłębioną tajemnicą. No bo jak zrozumieć dlaczego na skrzyżowaniu są dwa identyczne drogowskazy w przeciwnych kierunkach z tą samą nazwą miejscowości? I nie jest dopisane że to w lewo to np. Pizzo Stare Miasto, a w prawo Pizzo Przedmieścia. Dopiero jak sie człowiek wpier..li w korki raz, drugi, trzeci, to zrozumie, że jak nie chcemy zwiedzać to jedziemy na prawo. A pierwszy raz to monetą rzucić. Jest jeszcze inny haczyk. Wiele miejscowości wiedzie podwójne życie. Stare miasto znajduje się w górach, w głebi lądu, ze względów strategicznych, stąd też ma w nazwie słowo Superiore (dosł. wyższe). Nadmorska część miasta ma zazwyczaj w nazwie Lido lub Marina, i znajduje się kilka, a nawet kilkanaście km od starego miasta. To dwie różne miejscowościo tej samej nazwie, najczęściej nawet nie są ze sobą połączone. Mimo wszystko, błądzenie po kalabryjskich drogach ma swój urok... Nie zawsze należy przedzierać się do samego końca, przecież można tak wiele napotkać po drodze... (E. Canetti).
27 lipca, 2010, po zachodzie słońca
- Do Montauro Superiore musicie jechać koło tego baru mojego szwagra, wiesz który...
- Szwagier?
- Nie, bar. Cały czas prosto pod górę. I po jakimś czasie dojedziecie, to niedaleko. (I klasyczne stwierdzenie) Nie można się zgubić.
- Ale ja widziałam drogowskaz na Montauro koło tego białego hotelu, przy palmach.
- Aaaa.... tak, ale nie jedź tamtędy, koło baru jest lepsza droga.
No to jedziemy. Obok siedzi Nina. W razie czego pomoże mi wypchać auto znad przepaści. Zachciało nam się zobaczyć święto patrona, Świętego Pantaleona. Każda nawet najmniejsza wioseczka ma przynajmniej jednego patrona, i wyprawia mu raz do roku huczną imprezę.
Droga oczywiście nie prowadzi prosto pod górę, droga się wije. I końca nie ma. Po jakimś czasie zaczyna mi się kręcić w głowie od zakrętów. Panda troszkę wyje. Czuję wsparcie ze strony Niny. Wjeżdżamy w ciemność. Mrugające oczy świetlne Montepaone Lido i Soverato stają się coraz mniejsze.
Podczas gdy my zostawiamy je daleko w dole, zakrzepła krew Świętego Pantaleone zamienia się w płyn. Jak co roku o tej samej porze. Kolejny zakręt. Na skrzyżowaniu rebus i jedziemy na czuja. Procesja wychodzi z kościoła. Mamy trzeciego pasażera. To górskie powietrze, które wpada przez okna samochodu i głaszcze nas po twarzach swoimi chłodnymi dłońmi. Procesja sunie do przodu. Czterech mężczyzn ubranych na czerwono dźwiga figurę świętego i relikwie, spraw miłościwie, prosimy, wszechmogący Boże, abyśmy za wstawieniem się świętego Pantaleona, Męczennika Twojego, zachowani byli od wszelkiej szkody na ciele. Wjeżdżamy na wysokośc ok. 390 m n.p.m. Jest morze. Daleko w dole. Tłum drepcze po kocich łbach za świętym w kierunku głównego placu. I od wszelkich złych myśli uwolnieni na duszy... Jest księżyc. A nawet dwa, ten drugi rozpuszcza się właśnie w morzu tworząc na powierzchni metaliczną poświatę. W kościele nadal walą w dzwony....po wszystkie wieki wieków. Amen. Koniec procesji. Wjeżdżamy do Montauro.
Samochodów więcej niż mieszkańców. Święty Pantaleonie, pomóż nam znaleźć miejsce na zaparkowanie. I wybacz, że nie zdążyłyśmy na procesję. Wielu świętujących dawno już tu nie mieszka, przyjechali na chwilę z Turynu, ze Szwajcarii, z Kanady, jak co roku, aby odwiedzić bliskich i uczestniczyć w tym swoistym misterium sacrum i profanum. Po modlitwach zabawa. To jedyny czas w roku gdy pogrążone w ciągłym letargu Montauro nie śpi. Pantaleon wysłuchuje naszej prośby. Wchodzimy w pierwszą wąską uliczkę i jesteśmy w innym świecie.
Całe miasteczko spowija ciepły, żółtawy blask tandetnych lampek. Klimat oniryczno - folklorystyczny. Jest cicho i dziwnie pusto. Nagle niebo rozdziera przeraźliwy huk, a zaraz potem błysk. Wojna? Sąd ostateczny? Nie, sztuczne ognie. Nad naszymi głowami pojawiają się i znikają kolorowe pająki. Chcemy z Niną coś do siebie powiedzieć, ale zagłuszają nas wybuchy. Kierujemy się w stronę centrum, intuicyjnie. Im bliżej centrum, tym więcej ludzi, tym bardziej zadzierają głowy do góry patrząc na pająki i tym częściej wpadają na siebie lub potykają się o kocie łby. Czuć zapach spalenizny. Mijamy jasno oświetloną scenę wciśniętą między stare kamieniczki. Na razie siedzą na niej tylko wypolerowane instrumenty. Koncert planowany na 22.00. Przy głównym (i jedynym) placu tłumy. Wszyscy się znają i pozdrawiają. W dole widzimy budki. Chyba z jedzeniem. Nie mam czasu się im przyjrzeć, bo zaraz spotykamy znajomych. Zapraszają nas do siebie na kolację. Jeśli odmówimy, będzie im naprawdę przykro. To oni tłumaczyli jak tu dojechać.
- Jak podróż?
- Super, trochę dużo zakrętów....
- Ach, wolałem nic nie mówić, żebyście się na zapas nie stresowały...
Za chwilę już siedzimy przy dłuuuugim stole, wśród trzech pokoleń. Zaznajamiamy się ze stopniami pokrewieństwa pomiędzy współbiesiednikami. Rozmawiają z nami, jakbyśmy tam siedziały od zawsze. Opowiadamy sobie nawzajem o swoim życiu, o swoich pasjach. Bez narzekania. Na talerzach lądują różne sery, capicollo (według lokalnej receptury, rodzaj dojrzewającego baleronu), bakłażany. Potem danie główne, przyrządzane tylko raz w roku z okazji tego święta. Cholernie pikantne. Tony owoców. Wszytko podlane słuszną ilością domowego wina.
Kto z kim przestaje to...wiadomo. Więc i my z Niną tracimy poczucie czasu... Jest przyjemnie. Wiecie dlaczego? Bo pracujemy z Niną na wysokich obrotach. Bo przez wiele miesięcy jesteśmy poza domem, daleko od bliskich. Bo omijają nas uroczystości rodzinne. Bo kolację jemy najczęściej w biegu. Albo wcale, bo jesteśmy zbyt zmęczone... Bo w pracy, wśród naszych rodaków, rzadko spotykamy się z taką serdecznością i bezinteresownym ciepłem. Wśród tych teoretycznie obcych ludzi poczułyśmy się troszeczkę jak w domu....
Robi się coraz później, a następnego dnia muszę wstać o 5 rano. Wracamy. Po drodze mijamy scenę. Koncert juz się zaczął. Spodziewamy się jakiegoś umpa umpa, jak to u nas na festynach. Podchodzimy bliżej i stajemy jak wryte. Mi chyba nawet zdziwienie wychodzi otwartymi ustami. Oni grają Traviatę. Grają pięknie. I wyglądają też pięknie, wyglądają trochę jak duchy w tych białych mundurach... Okazuje się, że ci ludzie z orkiestry to żywi mieszkańcy niespełna tysięcznego Montauro i okolicznych wsi.
Wiejski festyn. Święto patrona. Magiczny wieczór. Nina mówi, że takie wieczory przywracają jej wiarę w ludzi.
Droga oczywiście nie prowadzi prosto pod górę, droga się wije. I końca nie ma. Po jakimś czasie zaczyna mi się kręcić w głowie od zakrętów. Panda troszkę wyje. Czuję wsparcie ze strony Niny. Wjeżdżamy w ciemność. Mrugające oczy świetlne Montepaone Lido i Soverato stają się coraz mniejsze.
Podczas gdy my zostawiamy je daleko w dole, zakrzepła krew Świętego Pantaleone zamienia się w płyn. Jak co roku o tej samej porze. Kolejny zakręt. Na skrzyżowaniu rebus i jedziemy na czuja. Procesja wychodzi z kościoła. Mamy trzeciego pasażera. To górskie powietrze, które wpada przez okna samochodu i głaszcze nas po twarzach swoimi chłodnymi dłońmi. Procesja sunie do przodu. Czterech mężczyzn ubranych na czerwono dźwiga figurę świętego i relikwie, spraw miłościwie, prosimy, wszechmogący Boże, abyśmy za wstawieniem się świętego Pantaleona, Męczennika Twojego, zachowani byli od wszelkiej szkody na ciele. Wjeżdżamy na wysokośc ok. 390 m n.p.m. Jest morze. Daleko w dole. Tłum drepcze po kocich łbach za świętym w kierunku głównego placu. I od wszelkich złych myśli uwolnieni na duszy... Jest księżyc. A nawet dwa, ten drugi rozpuszcza się właśnie w morzu tworząc na powierzchni metaliczną poświatę. W kościele nadal walą w dzwony....po wszystkie wieki wieków. Amen. Koniec procesji. Wjeżdżamy do Montauro.
Samochodów więcej niż mieszkańców. Święty Pantaleonie, pomóż nam znaleźć miejsce na zaparkowanie. I wybacz, że nie zdążyłyśmy na procesję. Wielu świętujących dawno już tu nie mieszka, przyjechali na chwilę z Turynu, ze Szwajcarii, z Kanady, jak co roku, aby odwiedzić bliskich i uczestniczyć w tym swoistym misterium sacrum i profanum. Po modlitwach zabawa. To jedyny czas w roku gdy pogrążone w ciągłym letargu Montauro nie śpi. Pantaleon wysłuchuje naszej prośby. Wchodzimy w pierwszą wąską uliczkę i jesteśmy w innym świecie.
Całe miasteczko spowija ciepły, żółtawy blask tandetnych lampek. Klimat oniryczno - folklorystyczny. Jest cicho i dziwnie pusto. Nagle niebo rozdziera przeraźliwy huk, a zaraz potem błysk. Wojna? Sąd ostateczny? Nie, sztuczne ognie. Nad naszymi głowami pojawiają się i znikają kolorowe pająki. Chcemy z Niną coś do siebie powiedzieć, ale zagłuszają nas wybuchy. Kierujemy się w stronę centrum, intuicyjnie. Im bliżej centrum, tym więcej ludzi, tym bardziej zadzierają głowy do góry patrząc na pająki i tym częściej wpadają na siebie lub potykają się o kocie łby. Czuć zapach spalenizny. Mijamy jasno oświetloną scenę wciśniętą między stare kamieniczki. Na razie siedzą na niej tylko wypolerowane instrumenty. Koncert planowany na 22.00. Przy głównym (i jedynym) placu tłumy. Wszyscy się znają i pozdrawiają. W dole widzimy budki. Chyba z jedzeniem. Nie mam czasu się im przyjrzeć, bo zaraz spotykamy znajomych. Zapraszają nas do siebie na kolację. Jeśli odmówimy, będzie im naprawdę przykro. To oni tłumaczyli jak tu dojechać.
- Jak podróż?
- Super, trochę dużo zakrętów....
- Ach, wolałem nic nie mówić, żebyście się na zapas nie stresowały...
Za chwilę już siedzimy przy dłuuuugim stole, wśród trzech pokoleń. Zaznajamiamy się ze stopniami pokrewieństwa pomiędzy współbiesiednikami. Rozmawiają z nami, jakbyśmy tam siedziały od zawsze. Opowiadamy sobie nawzajem o swoim życiu, o swoich pasjach. Bez narzekania. Na talerzach lądują różne sery, capicollo (według lokalnej receptury, rodzaj dojrzewającego baleronu), bakłażany. Potem danie główne, przyrządzane tylko raz w roku z okazji tego święta. Cholernie pikantne. Tony owoców. Wszytko podlane słuszną ilością domowego wina.
Kto z kim przestaje to...wiadomo. Więc i my z Niną tracimy poczucie czasu... Jest przyjemnie. Wiecie dlaczego? Bo pracujemy z Niną na wysokich obrotach. Bo przez wiele miesięcy jesteśmy poza domem, daleko od bliskich. Bo omijają nas uroczystości rodzinne. Bo kolację jemy najczęściej w biegu. Albo wcale, bo jesteśmy zbyt zmęczone... Bo w pracy, wśród naszych rodaków, rzadko spotykamy się z taką serdecznością i bezinteresownym ciepłem. Wśród tych teoretycznie obcych ludzi poczułyśmy się troszeczkę jak w domu....
Robi się coraz później, a następnego dnia muszę wstać o 5 rano. Wracamy. Po drodze mijamy scenę. Koncert juz się zaczął. Spodziewamy się jakiegoś umpa umpa, jak to u nas na festynach. Podchodzimy bliżej i stajemy jak wryte. Mi chyba nawet zdziwienie wychodzi otwartymi ustami. Oni grają Traviatę. Grają pięknie. I wyglądają też pięknie, wyglądają trochę jak duchy w tych białych mundurach... Okazuje się, że ci ludzie z orkiestry to żywi mieszkańcy niespełna tysięcznego Montauro i okolicznych wsi.
Wiejski festyn. Święto patrona. Magiczny wieczór. Nina mówi, że takie wieczory przywracają jej wiarę w ludzi.
Widok na fragment Zatoki Squillace z tarasu widokowego w Montauro |